• Gorczański Portal Informacyjny
  • Czwartek, 17 kwietnia 2025
  • Imieniny: Roberta, Rudolfa, Stefana
Reklama
Wiadomości
Data: 25 maja 2013, Sobota / Ilość wyświetleń: 4416

Z Rabki do Tokio (zdjęcia)

Publikujemy tekst o rabczańskim maratończyku panu Stanisławie Szarawarze, który w tym roku uczestniczył w tokijskim maratonie.

- No i nie pojedzie. Nici z Tokio – mówi Ela spotkawszy mnie w parku. Patrzy w sufit i nie odzywa się. Żal mi go, ale co ja mogę? - A kto zawalił? – pytam. – Jakaś agencja, nie wiem. Nic nie mogę z niego wycisnąć. Leży i milczy. Za kilka dni, sytuacja zmienia się diametralnie. Jakimś cudem, przez ambasadę czy inną polską placówkę, został potwierdzony udział polskiej grupy. Lecą do Tokio. Szóstka z Polski, niektórzy na maraton życia, ale każdy za własne pieniądze, „zero” sponsorów. Między nimi Stanisław Szarawara z Rabki. Mam dreszcze, jak to piszę, bo to nie nasza „tu” codzienność. To misja, której jak ktoś nie poczuje, to też obróci wszystko w nic, w nasze polskie ble, ble.

Staszek nie jest ani moim przyjacielem od zarania, czy z pracy, ani kumplem na co dzień czy od święta. Znamy się ot tak, z dwudniowego pobytu na Olimpiadzie Seniorów w Łazach, no i tego, że jest mężem Eli. On zawsze nas reprezentuje tam w jakiejś dyscyplinie sportowej. Dzisiaj czuję z nim taką więź, jak z nikim na świecie. Niech jedzie, niech ktoś, kogo znam muśnie o normalność, o zdrową i uczciwą rywalizację, o coś – czego nie jesteśmy „tu” w stanie ani doświadczyć, ani mieć w tym udziału. Niech udowodni, że świat wcale nie jest aż taki skorumpowany, zakłamany i podły do dna. Że są miejsca, gdzie ludzi z pasją się wspiera, ceni, akceptuje, podziwia i nagradza.

Wyjechał. Poleciał. Doleciał. I godziny ciszy.

- Staszek pokonał swój rekord życiowy – trzy i ileś tam – głosi Ela wzdłuż i wszerz. Ale już mnie cyfry nie interesują. Cieszę się tak, że gratulowanie Eli, przybliża mi Wszechświat. Nie jest tak podle, jak myślałam, jak mi chcieli wmówić i udowodnić, jak straszą w mediach na każdej długości fal od rana do rana.

Wracam z wnuczkiem z przedszkola i… kogo widzę z walizą i torbą? Staszek maratończyk! Bezszelestnie, bez owacji i komitetu powitalnego z medalem i swoim rekordem życiowym wraca do domu. Rzucam mu się na szyję i obejmujemy się chwilę. Staszek promienieje. Ma radość i szczęście brylantami wypisane na twarzy. To nie ten facet, którego niby znam. To zjawa, która ma skrzydła sięgające Raju. Umawiamy się na spotkanie. Okazało się potem, że byłam pierwszą osobą, która wiedząc o sukcesie powitała go na naszym skrawku Ziemi. Nie wiem o co pytać, choć starałam się przygotować, ale to wszystko ponad mnie. Zastanawiam się jak to się zaczęło? Co ma w głowie sześćdziesięciolatek biegając codziennie dwadzieścia kilometrów bez względu na pogodę, a zimą pokonujący ile się da kilometrów na biegówkach. To poniekąd sposób na życie – skromnie mówi Staszek. A jak się zaczęło? Rower, kije, Maciejowa, Stare Wierchy. Jak się zorientowałem, że wydolnościowo daję radę, byłem ciekawy czy sprawdzę się na dalszym dystansie. Narty i pływanie mam w życiorysie od dzieciństwa, które spędziłem na Nidą.

Staszek Szarawara od siedmiu lat bierze udział w Biegu Piastów, który odbywa się w każdą pierwszą sobotę i niedzielę marca na dystansie 50 km. „Zaliczał” te maratony od 2009 – do 2012r. Długa jest lista jego „udziałów”. Wiek nie ma nic wspólnego z chęcią pokonania siebie. Masz coś w sobie, co woła: sprawdź swoje możliwości, może jesteś w stanie dać z siebie więcej – mówi mój rozmówca.

- Pytam Go czym jest sukces? To pokonanie słabości, to aktywny sposób na resztę życia, to też i walka z młodymi. Każdy trening to radość, a właściwie największa radość to czekanie na trening. Ukończenie biegu to zamiar, a jak staniesz na pudle (na podium) to już za dużo! Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez biegania. Ja mam dodatkowego „kopa”. Każdy bieg poświęcam tragicznie zmarłemu synowi Bartkowi - On był obieżyświatem. Wiem, że mnie dopinguje, a czasem chyba i ze mną leci. Jeden musi partyjkę brydża, drugi do pubu, a jeszcze inny pograć w szachy. Ja muszę codziennie pobiegać.

Trenerem Staszka jest… pulsometr i Garmin (to komputer biegacza, GPS satelitarny, podaje różne wskaźniki: tempo, zużycie kalorii, czas aktualny, dystans pokonany, wysokość n.p.m. itp.). Wspiera Go żona i dwóch rabczańskich biegaczy, a sponsorem jest… sam sobie. Nie jest też nigdzie zrzeszony. Pytasz ciągle o sponsorów. No pewnie, że przydaliby się: buty, koszulki, skarpety, sprzęt komputerowy, bilety, hotele, zimą narty, smary, kombinezony, odzież termoaktywna itp., ale ja już wyrosłem z żebraniny. Los mi sprzyja i jakoś radzę sobie finansowo – mówi skromnie.

Wielcy tego świata głoszą, że wyjść na szczyt to wyczyn, ale stokroć większym wyczynem jest zejście z niego – czego dowodem są ostatnie tragiczne wieści o naszych alpinistach. Zastanawiam się jak Staszek „schodzi” po czterdziestu dwóch kilometrach? Po ukończeniu biegu przychodzi euforia, radość, takie emocje, których nie umiem wyrazić. Nie ma chyba takich słów, żeby to opisać i zobrazować – tłumaczy Maratończyk.

Proszę Staszka o wyjaśnienie co znaczy „złamać trójkę”? Śpieszy z wyjaśnieniami. Maraton to dystans 42.195 metrów i ani więce, ani mniej. Zawsze ma wyznaczoną trasę i czas. W zależności od wyznaczonego czasu, każdy chce skrócić go do minimum. Złamać trójkę znaczy pokonać granicę trzech godzin, ale można łamać cztery i pięć godzin, wszystko zależy od wyznaczonego czasu. Każdy, kto ukończy maraton w regulaminowym czasie i samodzielnie przekroczy linię mety jest maratończykiem i każdy „finiszer” - bo tak się go nazywa- dostaje medal. Jak ukończy maraton dziesięć tysięcy biegaczy to rozdanych jest dziesięć tysięcy medali. Certyfikat, patent i atest (dokładność pomiaru długości) ma w Polsce tylko jeden człowiek.

Ciekawość mnie ogarnia, jak było w Tokio. Staszek opowiada, że w maratonie brało udział 35.000 biegaczy podzielonych na grupy po 5.000 osób. Był w grupie „E”. Dystans pełnego maratonu to 42.195 m, a czas regulaminowy 7 godzin, choć przeważnie maratony City mają 6. Opieka wolontariuszy z precyzją zegarka szwajcarskiego. Identyfikował go chip i nadany numer 30868. Na starcie zostawił ubranie (gdy maratończycy ruszyli była godzina 09.10, temperatura oscylowała wokół 0 stopni C). Bieg ukończyło 34 796 biegaczy – czyli odpadło tylko 214 – a to niewiele, jak na tak liczną grupę. Przypuszczam że 90 % maratończyków to byli Japończycy. To był dla wielu z nich bieg życia i spełnione marzenie. W mojej grupie wiekowej czyli 60 – 65 lat było na starcie 1245 osób, a ja w tej grupie zająłem 45 miejsce (czyli przeleciałem 1200 osób – śmieje się Staszek z tego przelecenie). Oficjalny mój czas, to 3 godziny 31 minut i 50 sekund. Dzisiaj dostałem gazetę (oczywiście z Japonii) w której jestem wypisany z imienia i nazwiska wśród tych 34 tysięcy z hakiem nazwisk. Wzruszyłem się. Wiesz który byłem w ogólnej klasyfikacji? 3.767 ! Ostatni na mecie maratończyk miał czas: 6 godzin 59 minut 20 sekund.

Zawrót głowy. Dziwne w tym wszystkim to, że gdyby nie Ela, to do dzisiaj nikt by nie wiedział, że mamy Staszka, że możemy być z jednej strony dumni, a z drugiej bardzo zawstydzenie, że takich wariatów przynoszących rozgłos i Rabce i Polsce ani nikt nie sponsoruje, ani nie ujawnia. Nie mam telewizora, ale radia słucham – odkąd Staszek wyleciał do Japonii do dzisiaj nie było słowa w żadnych wiadomościach i na żadnych portalach internetowych, że taka impreza ma miejsce i że „nasi” tam są.

Nie mam na to wpływu. Na mecie popatrzyłem w górę i powiedziałem ze łzą w oku: „Bartek, synu - to dla Ciebie” - po to tam poniekąd pojechałem. Mam w sercu wielkie pragnienie - jak każdy biegacz – by zaliczyć maraton na każdym kontynencie. Może jeszcze wszystko przede mną? Dzisiaj czuję się spełniony, a otoczka rozgłosu nie jest mi potrzebna. Staszek znów zaskakuje mnie swoją skromnością i bezpretensjonalnością. Dopisz koniecznie, że linię mety przekroczyłem jak motyl, bez krzty zmęczenia. Dokładnie nie wiem czemu to zawdzięczać. Może dlatego, że ja trenuję tu 570 – 1010 n.p.m., a tam równo i część odcinka była nawet w depresji. Nie czułem ani nóg, ani wysiłku – niosło mnie.

Się robi Panie Staszku – a, że Cię niosło, a raczej kto Cię niósł – to akurat ja to wiem. Życzę spełnienia sercowego marzenia. Dziękuję, że nie dałeś się porwać komuś innemu i że pozwoliłeś właśnie mnie spisać swoje emocje i już wspomnienia z tokijskiego maratonu Anno Domini 2013.

Wywiad ukazał się w „Wieściach Rabczańskich” nr 8/2013. Jego autorem jest Małgorzata Kaznowska.
Reklama

Dziękujemy za dotychczasowe komentarze.
Zapraszamy do komentowania artykułów na naszym Facebooku

Komentarze

reksio
27.05.2013 21:19
IP: 95.49.36.76

Niesłychane !!! DZIĘKUJEMY!!!!!!! AUTOROWI, że wyjął na światło dzienne Pana Staszka !!! Panie Stanisławie wielkie BRAWA !!!!!! no i żonie też:)

Leszek
25.05.2013 18:04
IP: 77.254.129.38

Brawo Panie Stanisławie To jest coś co łapie za serce i jest godne podziwu. Kapelusze z głów panowie.

Zobacz także
Reklama